Ziemniak zawsze wygrywa czyli Restauracja Armeńska (zamknięte)
Są takie miejsca w Krakowie, na myśl o których nie mogę się nadziwić, jak ktoś mógł wymyślić, że uda się tam prowadzić dobrze prosperującą restaurację. Do takich miejsc należy kamienica przy alei Krasińskiego, naprzeciwko Jubilata, w piwnicach której, do niedawna, mieściła się restauracja Via Otta, a od lipca działa tam Restauracja Armeńska. Ruch pieszych jest tam niewielki, bo żeby dostać się na tę stronę Alej, trzeba pokonać przejście podziemne, ale dokonać obejścia pod mostem Dębnickim. Trzeba być więc bardzo zdesperowanym aby tu dotrzeć Zaparkowanie samochodu w tej okolicy to koszmar, na szczęście właściciele armeńskiej postarali się o parking w podworcu kamienicy, tyle że oznaczenia są zbyt niewidoczne by nań trafić. Nad restauracją wisi sporej wielkości podświetlany szyld (średniej urody), ale wierzcie mi, mało kto zwraca na niego uwagę. Wydawałoby się, że miejsce to jest skazane na porażkę.
Nam jednak trudy parkowania nie straszne, bo od Armeńskiej dzieli nas zaledwie most Dębnicki, i jak już uda nam się oprzeć chęć odwiedzenia kiosku Streat Slow Food, to do Armeńskiej drogę mamy prostą. Do tej pory udało nam się odwiedzić ją dwa razy, w tym samy kilkuosobowym składzie i, niestety, wszyscy wrażenia mamy takie same. O ile po pierwszej wizycie, byliśmy bardzo pozytywnie nastawieni, a nasi znajomi uznali to Armeńską za świetne miejsce na lunch na uboczu, z dala od zgiełku okolic Rynku Głównego i Kazimierza, to po ostatniej wizycie szybko tam nie wrócimy. Nie było wina, które przypadło nam do gustu za pierwszym razem, brakowało dodatków, które wtedy nas zachwyciły, a czas oczekiwania na obsługę wydłużył się niemiłosiernie.
Co jedliśmy? Za pierwszym razem największym powodzeniem cieszył się kebab z wołowiny, z pieczonym nadziewanym dużym ziemniakiem i grillowanymi warzywami (35 PLN), i, wyjątkowo, wszyscy rozpływali się nie nad mięsem, które nam smakowało, ale nie aż tak jak pieczony ziemniak z kremowym farszem i grillowana papryka. Spróbowaliśmy też tolmy (21 PLN), czyli mielonej wołowiny z ryżem w liściach winogron, która również była niczego sobie. Zdecydowanie słabsza pozycją byłą już deska serów (20 PLN), gdzie jedynie biały ser mógł pochodzić (ale nie musiał) z Armenii, a dwa pozostałe zostały zakupione w najbliższym spożywczaku. Była kompletnie niewarta swojej ceny. A już kompletnym rozczarowaniem było miodowe ciasto, suche i zleżałe. Po degustacji, prawie w całości zostało na talerzu. Jedzenie podlewaliśmy winem Areni z regionu Yeghegis, które ciężko porównywać do win, które zazwyczaj spotykamy w restauracjach, a bardziej przypominało te, którymi częstowano nas w Gruzji na stepie. Było delikatne i naturalne, jego cena (40 PLN za butelkę) zachęcała do dłuższej biesiady.
Kilka dni temu postanowiliśmy wizytę w Armeńskiej powtórzyć, spróbować innych potraw i wreszcie Wam o niej napisać. Pierwszym rozczarowaniem był brak wyżej wymienionego wina, zamówiliśmy więc jedyne czerwone wino wytrawne jakie było w karcie (40 PLN za butelkę), które niestety nie przypadło nam do gustu. Było ciężkie, mocno taniczne i brakowało mu równowagi. Postanowiłam spróbować też wytrawnego wina białego (8 PLN), które wytrawne było tylko z nazwy i nie zasługuje na dłuższy opis. Spróbowaliśmy zupy piti z ciecierzycą, jagnięciną i marchewką (17 PLN), którą śmiało możemy polecić, bo jest aromatyczna i sycąca, a jagnięcina smakuje naprawdę wybornie. Z dań głównych wybraliśmy tyżwyżyk (19 PLN) czyli podroby w cebuli i pomidorach, czachobili (18 PLN) czyli kurczaka w cebuli i pomidorach, szaszłyk z przepiórki (49 PLN) i mix mięs z grilla z frytkami i warzywami (33 PLN). Sos pomidorowo-cebulowy były naprawdę smaczny, natomiast wątroba zdecydowanie zbyt twarda, a kurczak, cytując osoby które to danie zamówiły, smakował jakby ugotowano go w wodzie, a dopiero potem polano sosem”. Dlatego nie zdążył przejść jego aromatami. Mięsa z grilla było naprawdę sporo, smakowało nieźle i dania nie psuły nawet frytki z mrożonki. Mogę się zresztą założyć, po doświadczeniach z Gruzji, ze podobnie podane zostałoby w Armenii. Szaszłyk z przepiórki nie porywał ani smakiem, ani strukturą mięsa. Poza tym podany został z grillowanymi warzywami, bez wspomnianego wyżej ziemniaka za którym tak wszyscy tęskniliśmy. Z rozmowy z kelnerką dowiedzieliśmy się, ze niestety faszerowanego ziemniaka już nie podają. Bardzo szkoda.
Nienasycony przepiórką Widelec zamówił jeszcze panierowany filet z kurczaka z frytkami i sałatką (18 PLN), nad którym nie będę się tutaj rozwodzić. Jeśli zaciągniecie do Armeńskiej kogoś, kto nie koniecznie lubi eksperymenty z kuchnią innych narodów, to będzie to danie w sam raz dla niego. W międzyczasie dołączyła do nas jeszcze jedna osoba, która skusiła się na harisę (12 PLN) czyli dobrze ugotowany pęczak z kawałkami mięsa z kurczaka. Dobrze ugotowany znaczy tyle co rozgotowany, polany masłem, z dodatkiem kurczaka, bez zbędnych przypraw. Dokładnie tak smakowało to danie, które wyjątkowo zasmakowało tylko Widelcowi. Dla reszty było po prostu mdłe. Już wiem czym będę go karmić, kiedy zabraknie mi weny w kuchni. 😉
Niby więc jest wciąż przyzwoicie, ale szkoda, że Armeńska pozbyła się pozycji, które szczególnie polubiliśmy. Zwłaszcza szkoda nam tego ziemniaka. 😉 Obserwując jednak innych gości lokalu, widać, ze Armeńska przyciąga swych krajan, którzy najwyraźniej odnajdują w jej kuchni smaki swej ojczyzny. Tylko czy to wystarczy, aby przetrwali w tym wyjątkowo trudnym, jak dla restauracji miejscu? My będziemy im mimo wszystko kibicować.
Rachunek za pięć osób (z winem) plasuje się zawsze w okolicach 300 PLN.
Restauracja Armeńska, Aleja Krasińskiego 8, Kraków.