Ten wpis był zupełnie niezaplanowany dlatego tym razem musicie obejść się bez zdjęć. Musicie też obejść się smakiem bo smacznie nie było. Nad tym miejscem ciąży chyba jakieś fatum. Kiedyś można było tu zjeść hiszpańskie tapas, potem na chwilę zawitało tu Pitu-pitu, w którym jedzenie nie było złe, ale chyba właściciel nie miał pomysłu na ten lokal. Teraz na Bożego Ciała zawitał Mały śledź – młodszy brat Ambasady Śledzia ze Stolarskiej, który ma być alternatywą dla królujących na Kazimierzu zapiekanek. (więcej…)
Widelec musiał udać się do Warszawy i zostawił mnie samą. Postanowiłam więc w ten weekend wybrać się na samotne śniadanie gdzieś tuż przy Rynku Głównym, jako że moje późniejsze plany skupiały się wokół ulicy Długiej. Mój wybór padł na Milkbar przy ulicy Tomasza, na przeciwko La Petite France. Powodowały mną dwie kwestie. Po pierwsze właścicielem tego miejsca jest Tom, który wcześniej prowadził Nic Nowego na Krzyża, które uważałam za bardzo sympatyczny (i smaczny) lokal. Po drugie, mimo iż Milkbar istnieje już jakiś czas nie słyszałam żadnych opinii na jego temat. Postanowiłam więc sprawdzić sama.
Za oknem zima, znowu śnieg i tylko mi się marzy ucieczka do ciepłych krajów. Niestety, na urlop i słońce trzeba jeszcze poczekać. Ale na szczęście w samym centrum Krakowa można znaleźć kawałek pełnego kolorów Meksyku. Na ulicy Karmelickiej pomiędzy jedną z sieciowych pizzerii a sklepem z ubraniami mieści się niepozorna na pierwszy rzut oka restauracja meksykańska Alebriche.
„Białe Trufle” to nie tylko opowieść o wybitnym kucharzu jakim był Auguste Escoffier. To gra smaków i uczuć, ukazująca miłość do gotowania i sztuki tworzenia posiłków. I to nie byle jakich posiłków, bo Escoffiera nie interesowała pospolita cuisine bourgeoise. To opowieść pełna trufli, homarów, foie gras i szampana Moët.
Ale w głowie i tak głownie pozostały mi składniki aligot: ziemniaki King Edward, czosnek, masło, ser Cantal i pieprz.
To książka, której na pewno nie należy czytać będąc głodnym. A najlepiej po jej lekturze udać się do jakiejś francuskiej restauracji i spróbować jednego, choćby najprostszego z opisanych w niej dań. Albo po prostu odłożyć jej lekturę na pobyt we Francji. A może wystarczy przyrządzić aligot?
Nie mogliśmy się doczekać już doczekać kolejnego Foodstock’u w Fabryce zwłaszcza, że ilość wystawców powiększa się z każdą edycją. Na miejsce przybyliśmy tuz po 13.00, ale niestety nie byliśmy jedynymi, którzy wpadli na ten pomysł. Rodziny z dziećmi, grupki znajomych. Wszyscy chcieli spróbować foodstockowych przysmaków.
Tak się jakoś składa, że wszystkie książki związane z kuchnią i gotowaniem, które ostatnio trafiają w moje ręce łączą się z Francją. Właśnie skończyłam „Słodkie życie w Paryżu” Davida Lebovitza a na półce już czekają „Białe Trufle”.
Już od jakiegoś czasu starałam się ignorować odpowiedź Widelca na pytanie: Co byś dzisiaj zjadł?, bo nieodmiennie brzmiała ona: Golonkę! Ja wielkim fanem golonki nie jestem, ale wyglądało na to, że Widelec nie ma zamiaru odpuścić. Dlatego w sobotę wybraliśmy się na spacer do położonej całkiem niedaleko od naszego domu Golonkarni.
Ten wpis miał być inny. Miało być smacznie i bardzo pozytywnie. A niestety było trochę inaczej. Ale po kolei.
Nauczeni doświadczeniem z zeszłego tygodnia zarezerwowaliśmy stolik na 16:30. Na miejsce dotarliśmy już o 16:15, ale obsługa chyba mocno sobie wzięła do serca godzinę rezerwacji bo karty dostaliśmy dopiero o 16:30. Przy zamawianiu okazało się, że niestety nie było ślimaków co bardzo zmartwiło Widelca, który jest wielkim fanem ślimaków na masełku. Musiał poprzestać więc na zupie cebulowej (9 PLN), wołowinie po burgundzku (27 PLN) i oczywiście crème brûlée (12 PLN). Można to wszystko wziąć w zestawie i zapłacić tylko 39 PLN, ale Widelcowi bardzo zależał na gratin do wołowiny, a w zestawie jest ona podawana z bagietką. Ja postanowiłam spróbować czegoś nowego więc zamówiłam vol-au-vent z krewetkami, mulami, fenkułem i cukinia w sosie winno-śmietanowym na Absyncie (21 PLN) i cassoulet (35 PLN). Dołączył do nas jeszcze nasz przyjaciel, który jako fan drobiu zamówił bagietkę z kurczakiem w sosie pomidorowym bez sosu pomidorowego, ale za to z dodatkowym ementalerem (16 PLN). Ale do bagietki jeszcze dojdziemy.
Po książkę Marka Brzezińskiego „Kulisy Kulinarnej Akademii” sięgnęłam z wielkim zainteresowaniem. Po tym jak Julia Child uchyliła w swojej książce rąbka tajemnicy na temat zwyczajów i metod jakie panują w tej instytucji, bardzo byłam ciekawa dalszych informacji na temat paryskiej Akademii Kulinarnej Le Cordon Bleu. I to tej współczesnej, bo Marek Brzeziński, dziennikarz radiowej Trójki i reporter Angory, swoją przygodę z Le Cordon Bleu rozpoczął w roku 2010, po zamknięciu polskiej redakcji w Radio France Internationale.
To miejsce lubimy odwiedzać zwłaszcza w lecie kiedy do późnych godzin można przesiadywać w zadaszonym pół-ogródku przy Plantach. Zdarza nam się jednak odwiedzać je również w zimniejszych miesiącach. W ciągu dnia można tam wypić leniwą kawę i zjeść pyszne ciasto, których wybór różni się w zależności od dnia. Wieczorem Bunkier staje się gwarnym miejscem spotkań przy piwie czy drinku. Oprócz gorących i zimnych napojów (pyszna mrożona zielona herbata) oraz deserów Bunkier oferuje też kanapki, tosty i precle na ciepło.