Krajobraz w trakcie burzy czyli przemyślenia o krakowskiej gastronomii,
Dzisiejszy spacer, w przeciwieństwie do tego sprzed tygodni kilku, nastroił mnie pozytywnie. Udało mi się wypatrzeć kilka nowych lokali i sklepów z żywnością, które mam ochotę odwiedzić. Fajnie, że krakowska scena gastronomiczna staje się coraz bardziej pełna i różnorodna. Daleko nam jeszcze do obfitości miast zachodniej Europy, czy nawet naszej własnej stolicy, ale jest coraz lepiej. Przynajmniej w kwestii ilości i rozpiętości Bo z jakością bywa różnie. Na szczęście, konsumentów mamy coraz bardziej kulinarnie wyedukowanych, stąd mniejsza akceptacja dla bylejakości. Zdarza się jednak wciąż, że niektóre lokale funkcjonują już chyba tylko na fali niegdysiejszej popularności. Fascynuje mnie na przykład fenomen jednego z restobarów z winem, którego obsługa, zarówno sali jak i kuchni zmienia się jak w kalejdoskopie (co nie wychodzi temu miejscu na plus), a jakość serwowanych dań notuje raczej tendencję zniżkową. O ile w ogóle uda Wam się tam coś zamówić, bo regularnie kilka pozycji z karty jest niedostępnych, a kuchnia zamykana jest bez ostrzeżenia. Niestety wybór win jest również coraz gorszy. Chodzimy tam czasem tylko dlatego, że mamy blisko i nie chce się nam przejść paru kroków dalej na Praską. Jeśli już muszę tam coś zjeść to stawiam na wątróbkę, która bywa w porządku.
Wydawałoby się również, że w czasach, tyle się o gastronomii mówi, a na każdym programie w telewizji masterszefy albo inne rewolucje, to całokształt usług w gastronomii będzie coraz lepszy. Mam tutaj na myśli zwłaszcza obsługę, a w szczególności jej znajomość dań z karty. Najczęściej jednak na pytanie o serwowane wino domu dostajemy odpowiedź, ze jest ono białe lub czerwone. Nie wymagam aby każdy lokal miał tak pięknie opisaną kartę win jak na przykład Zazie, ale znajomości choćby kraju pochodzenia wina, które się serwuje. Modne hasło ostatnich lat to również slow food. Mało kto jednak rozumie co slow food tak naprawdę znaczy, a pytania konsumentów o pochodzenie podawanego jedzenia czasem kończą się odpowiedzią: „Nie wiem. Nie odpowiadam za dostawy.”. Inną ciekawą reakcją obsługi jest próba wykazania, że klientowi nie smakuje, bo nie zna tego smaku. W odpowiedzi na pytanie o skład spożywanego dania jedna z kelnerek poinstruowała mnie, że owoce moczone były w winie z kardamonem i to zapewne ten składnik wpłynął na moje negatywne odczucia. Na szczęście są miejsca z nienaganną, świadomą obsługą tak jak w otwartej ostatnio restauracji Włoska, gdzie panie kelnerki nie ugięły się w ogniu pytań i dyskusji na temat dań konsumowanych przez każdą z czterech obecnych osób. Naszym absolutnym faworytem, w kategorii serwis, jest jednak winebar na Lipowej, gdzie zaproszono nas do lokalu chociaż był już formalnie zamknięty, ale ostatni goście jeszcze mieli kilka kropli wina w kieliszkach. Doceniamy również, że czasem lepiej niż my pamiętają, które wino piliśmy przy ostatniej wizycie i na tej podstawie potrafią wybrać kolejne, również trafiające w nasze gusta.
Okazję do wypromowania lokalu i zachęcenia potencjalnych klientów do jego odwiedzani mogą być różnorakie wydarzenia kulinarne, na których brak w Krakowie narzekać nie możemy. Nie ma już u nas, niestety (choć w zimie trochę mniej za nimi tęsknię), targów śniadaniowych, które stanowiły dla mnie klasyczny przypadek braku zrozumienia idei wydarzenia przez podmioty biorące w nim udział. Po pierwsze mało było tam wystawców oferujących gotowe dania, a jeśli nawet to niekoniecznie nadawały się one na śniadanie. Po drugie, ceny posiłków sprawiały, że koszt rodzinnego śniadania często wynosił tyle co obiad czy kolacja w dobrej restauracji. Nie pomogła też zmiana lokalizacji z Parku Krakowskiego na Dworzec Główny, bo mało komu sprawia przyjemność jedzenie śniadania w hałasie przejeżdżających pociągów. Miejmy nadzieję, ze kiedyś targ śniadaniowy do Krakowa powróci w bardziej przemyślanej formule. Na szczęście wciąż mamy Foodstock i festiwal Najedzeni Fest. Pytanie czy po zamknięciu Fabryki organizatorom uda się znaleźć równie ciekawą lokalizację dla tego pierwszego wydarzenia, bo, moim zdaniem, edycja w Forum pokazała, ze Foodstock w tym miejscu się nie sprawdza. Trzymamy mocno kciuki za Foodctock, bo formuła kuponowa sprawia, że można tam czasem popróbować ciekawych rzeczy w przyzwoitej cenie.
O rozsądne ceny czasem trudno za to na Najedzeni Fest. Wystarczy wspomnieć, że porcja śledzi kosztuje dziś dwa razy tyle co rok temu. Wciąż jednak jest to miejsce gdzie idziemy popróbować nowości, zwłaszcza jeśli chodzi o street food, bo przedstawiciele tej kategorii, zazwyczaj w pierwszych miesiącach swej działalności pojawiają się na festiwalu w Forum. Organizowane pomiędzy dużymi edycjami, Małe Najedzeni Fest (moje ulubione jest na Kleparzu), to z kolei okazja żeby spróbować jedzenia od powołanych ad hoc, czasem nawet jednodniowych, kooperatyw gastronomicznych. Kolejną okazją do zaprezentowania się szerszej rzeszy klientów jest też Restaurant Week. Zasady są proste: restauracja przygotowuje menu w cenie 39 PLN za przystawkę, danie główne i deser, najczęściej w dwóch wersjach: mięsnej i wegetariańskiej. Ilość miejsc jest ograniczona, a konsumenci mogą rezerwować stoliki poprzez stronę internetową. Nic dziwnego, że Restaurant Week, zwany festiwalem restauracji, cieszy się sporym powodzeniem, bo cena za trzydaniowy posiłek jest naprawdę atrakcyjna. Niestety w praktyce wygląda to trochę gorzej. Są lokale, które postrzegają Restaurant Week jako okazję do zainteresowania klienta, który potem będzie wracał do tej restauracji aby spróbować jej regularnego menu. Tak w ostatniej edycji było w Białej Roży czy Bon Appetit, których osobiście nie odwiedziłam, ale śledzone przeze mnie fora dyskusyjne wprost rozpływały się nad przygotowanymi przez te restauracje daniami. Całkiem dobrze wypadła Barka, której menu miałam okazję testować jeszcze przed rozpoczęciem Restaurant Week, choć trochę oberwało im się za danie główne wegetariańskie. Tu trochę nie rozumiem konsumentów, bo danie było dokładnie takie jak opisane w menu (jeśli chodzi o składniki), a prezentacja też była nienaganna. No chyba, ze niektórzy wybierają restauracje po nazwie nie przeglądając wcześniej menu? Jak dla mnie Barka stanęła na wysokości zadania.
Są jednak miejsca, które traktują Restaurant Week po prostu byle jak. W zeszłym redycji, w Klimatach Południa, dania nie tylko nie smakowały (może oprócz ciasta), ale nawet ich wygląd nie zachęcał do konsumpcji. W październikowej edycji, trochę przypadkiem, bo akurat było nam po drodze, trafiliśmy do Alpino. I gdybym miała tę restaurację oceniać po ich menu na Restaurant Week, to raczej bym tam nie wróciła. Dość wspomnieć, że w dyniowej słabo było w ogóle czuć dynię, a carpaccio z buraków z sosem malinowym i mozzarellą było mdłe. Z całego menu smakowały nam tak naprawdę tylko polędwiczki wieprzowe i bataty (kombinacja z talerzy mojego i Widelca). Nie można też było narzekać na ilość jedzenia na talerzach, bo było go sporo więc przynajmniej goście nie wyszli głodni. Ale czy kogoś zachęciło to by wybrać się do restauracji na Woli po raz kolejny? Mnie przekonało aby podczas następnego Resturant Week zarezerwować stolik w Białej Róży.
Informację o zbliżających się wydarzeniach kulinarnych znajdziecie w naszym kalendarium.
Marta CL
lis 15, 2015 @ 12:17:47
Dokładnie mam takie same przemyślenia. I nie podoba mi się to, że jeśli ma się zastrzeżenia do dania to kucharz czy nawet kelner nie pofatyguje się aby to klientom wynagrodzić. Tak mieliśmy ostatnio w El Toro. Jedzenie było paskudne. Jakbym miała na podstawie tej knajpy zachęcić się do wyjazdu do Hiszpanii to napewno bym tego nie zrobiła. Nie wrócę tam i będę z całym zapałem zniechęcać znajomych.