Ile można zjeść chinkali czyli Widelec zwiedza lokale gastronomiczne w Tbilisi – relacji z Gruzji część druga
W pierwszej części relacji z Gruzji mogliście przeczytać o domowym jedzeniu, które serwowali nam nasi ormiańscy gospodarze na kwaterze w Tbilisi. Dziś opowiem Wam o lokalach, które udało nam się odwiedzić w stolicy Gruzji. W Tbilisi spędziliśmy dwa całe dni i kilka wieczorów. Nie celowaliśmy w wyszukane restauracje, raczej staraliśmy się trafić do miejsc, w których stołują się Tbilisyjczycy. Część przybytków pokazał nam „przyjaciel od kurczaków’, a niektóre odkrywaliśmy już sami. Niestety nie udało nam się odwiedzić miejsca rekomendowanego przez naszych gospodarzy czyli Shemoikhede Genetsvale (koło Galaktioni Bridge), ale postaramy się to nadrobić przy kolejnej wizycie.
W pierwszy dzień trafiliśmy do mieszczącej się przy placu Wolności restauracji Samikitno. Wyglądała na sieciówkę, ale postanowiłam (tego dnia) nie marudzić. Tym bardziej, że oprócz siedzących w ogródku turystów, lokal był pełen Gruzinów. Menu w Samikitno jest w języku angielskim i towarzyszą mu obrazki, więc ze złożeniem zamówienia nie ma większego problemu. O ile uda Wam się zwrócić na siebie uwagę kelnera/kelnerki. Jakość jedzenia w Samikitno, jak na sieciówkę, jest całkiem niezła i nie żałowałam, że wybraliśmy to miejsce na nasz pierwszy posiłek w Tbilisi. Przyzwoite chinkali (okołó 0,7 GEL za sztukę w zależności od nadzienia) i całkiem niezłe chaczapuri (małe za jakieś 7 GEL). Od razu ostrzegam, że małe chaczapuri jest w stanie zaspokoić bardzo głodną kobietę, zwłaszcza w połączeniu z dwoma chinkali. I trochę żałuję też, że nie sprawdziliśmy jak wygląda chaczapuri w rozmiarze „titanic”. 😉 Jedyne co nie przypadło mi do gustu w Samikitno, to chaczapuri z grzybami, mocno doprawione cynamonem, ale to trochę moja wina, że nie doczytałam menu i nie powstrzymałam Widelca przed zamówieniem tego dania. Polecam za to wino domowe w obu kolorach, a zwłaszcza białe (1,5 litra za 6 GEL), które cudownie „zalatuje piwnicą”. Oczywiście jeśli lubicie wina z kwewri. Ja, od czasu gruzińskich degustacji organizowanych przez Mariusza Kapczyńskiego, mam do nich wielką słabość.
Kolejny wieczór uświadomił mi, że czasem sprawdzone sieciówki (jak Samikitno) nie sa wcale takie złe. Tym razem szukaliśmy czegoś w niewielkiej odległości od placu Wolności. Oczywiście nie zgodziłam się na ponowne odwiedziny w Samikitno, bo rządziła mną dusza odkrywcy. 😉 Spacerując wzdłuż ulicy Kote Afkhazi dojrzeliśmy w podworcu całkiem przyjemny ogródek, a jako że szaszłyki na talerzach gości prezentowały się wcale imponująco, postanowiliśmy zasiąść. Była to restauracja RameRume mieszcząca się przy hotelu Georgia Tbilisi. Na Facebooku zbierają same piątki, ale ja bym tam więcej nie wróciła. Szaszłyki są owszem, bardzo duże, tak, że przyjaciel od kurczaków, który na wszelki wypadek zamówił dwa ( 8 GEL za sztukę), miał problemy z ich dokończeniem. Tym bardziej, że wcześniej skonsumował pół talerz zupy grzybowej (7 GEL). Dlaczego tylko pół? Bo drugim dominującym składnikiem w zupie był czosnek, a za nim nasz przyjaciel nie przepada. My zamówiliśmy zupę charczo (7 GEL) i zestaw szaszłyków z frytkami (15 GEL drobiowy, z drobiowej wątróbki, wieprzowy i jagnięcy). Nasze szaszłyki nie były na szczęście tak ogromne, ale niestety bardzo suche. Domowe wino w tym lokalu również nie należało do najlepszych (18 GEL za litrową karafkę/butelkę).
Z RameRume bardzo blisko już do Linville (Gia Abesadze 2), kawiarni i baru z niesamowitym klimatem. Po pierwsze trzeba go znaleźć. My mieliśmy to zadanie ułatwione, bo zaprowadził nas tam przyjaciel od kurczaków. Potem należy wejść na górę po mocno przechylonych schodach. Następnie należy już tylko znaleźć stolik, zamówić wino i rozkoszować się urokiem tego miejsca. Rada dla uczulonych na dym papierosowy: wybierzcie stolik na tarasie, bo w Gruzji można palić w środku lokalu. Wystrój Linville przywodzi na myśl krakowski Kazimierz, a zwłaszcza Alchemię. My najchętniej popijaliśmy tam białe wino Glekhuri Rkatsiteli Kvevri (29 GEL za butelkę). Można tam również coś przekąsić, karta jest długa i zawiera zarówno dania gruzińskie jak i pizze i makarony. My jedliśmy w Linville tylko gruzińskie sery (ogromna deska serów z miodem i orzechami za 15 GEL), której co prawda w karcie nie znaleźliśmy, ale wypatrzyliśmy na sąsiednim stoliku.
O ile znalezienie Linville nie powinno być trudne, to już trafienie do Sofia Melnikova’s Fantastic Douqan bez mapy może okazać się problematyczne. Nam pomogła aplikacja na telefon maps.me z mapami dostępnymi w trybie offline. Bardzo polecamy tę aplikację, bo przydała nam się już i w Gruzji, i w Londynie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Jak już traficie do Sofii, lokalu położonego na dziedzińcu Muzeum Literatury, w niewielkiej odległości od placu Wolności, to najlepiej zajmijcie miejsce w centralnym ogródku. Romantyczny wieczór macie jak w banku. Podobno w Sofii podają ręcznie robione chinkali, ale my akurat ich tam nie próbowaliśmy. Mieliśmy za to przyjemność spróbować pielmieni (podawane w śmietanowym sosie z serową czapeczką – 15 GEL) – zarówno ciasto, jak i nadzienie było bez zarzutu, dlatego pozostaje nam wierzyć, ze chinkali też mają dobre. Inne dania jakoś mnie nie porwały. Kurczak czkhmeruli składał się z usmażonych kawałków kury (nogi i skrzydła) pływających w śmietanowo-czosnkowym sosie (24 GEL). Kurczak był w porządku, ale sos był strasznie słony. To chyba problem z większością „płynnych” dań w Gruzji. Bo mięsa typu szaszłyki i kebaby, albo farsz do chinkali posolone są w punkt. Za to zupy i sosy – Wieliczka! Wydaje mi się, że ma to związek z faktem, że Gruzini wszystko chętnie doprawiają swańską solą czyli mieszanką soli z ziołami i przyprawami. Im więcej ziół, tym też więcej soli. Wracając do potraw w Sofii Melnikovej, nasza znajoma chwaliła sobie tam łososia w sosie pomarańczowym (23 GEL), ale zdążyła zakończyć konsumpcję przed naszym przybyciem. Mnie żadne z dań nie urzekło, a już pizza to już ewidentnie jakaś gruzińska wariacja zwłaszcza jeśli chodzi o ciasto. Środek i składniki były nawet w porządku, ale ciasto na brzegach było okrutnie wysuszone i w ogóle nie przypominało ciasta na pizzę, do jakiego przyzwyczaili nas Włosi. Przyjaciel od kurczaków, który czosnku ani cebuli nie zniesie, zamówił opcję najbezpieczniejsza – bez sosu w którym mógłby się czaić wyżej wymienione składniki: smażonego kurczaka z frytkami. Dostał udko z frytami i keczupem. Nie był do końca zadowolony, bo kurczaka preferuje w postaci filetów. Poza tym, jak mówi, bilans energetyczny posiłku powinien być dodatni, a przy jedzeniu części kurczaka z kośćmi człowieka tak się namęczy, że traci zbyt dużo kalorii. Dlatego po zjedzeniu kurczaka zamówił jeszcze wyżej opisaną pizzę z szynką i grzybami.
O ile więc do Sofii i do Linville polecam wybrać się głównie na wino, to zjeść musicie koniecznie w lokalu Zahar Zacharich przy pchlim targu. Tam również chinkali (0,80-1 GEL) robią ręcznie, mają ich mnóstwo rodzajów. A do tego serwują tez lula kebab z baraniny (12 GEL). To był nasz ostatni dzień w Tbilisi i byliśmy już mocno przejedzeni dlatego nie zamówiliśmy dużo. Dlatego trochę z zazdrością patrzyliśmy na sąsiedni stolik gdzie trzech jegomościów konsumowało 6 porcji lula kebab (każda porcja to 2 sztuki) i ogromny talerz chinkali. Przy tym jeden z panów, każdego pieroga zagryzał dodatkowo gałązką kolendry. Obserwowaliśmy z podziwem sącząc białej wino z ichniejszej piwniczki, które również polecam (6 GEL za kieliszek). Ma ten niepowtarzalny mokry, piwniczny aromat, który jest rezultatem leżakowania wina w kwewri. U Zahara zjedliśmy najlepsze chinkali i najlepszą lula podczas całego pobytu w Gruzji. Następnym razem pójdziemy tam w pierwszy dzień i najemy się na zapas. 😉
Jeśli chodzi o słodkości to w Tbilisi widziałam głównie lokale okazałymi tortami albo cukiernie w stylu Czarodzieja. Któregoś dnia złapał nas deszcz w okolicach stacji metra Mardżaniszwili i postanowiłam wykorzystać tę okazję na spróbowanie gruzińskich wypieków. Miejsce od, którego trafiliśmy okazało się być cukiernią połączoną z lunch barem więc niektórzy (sami domyślcie się kto) zamiast ciastek wybrali kurczaka. My skusiliśmy się na coś przypominające tiramisu, które pani obsługująca nas porównywała do sufletu (?) i drugie coś co wyglądało jak kremówka. Szczerze Wam to miejsce odradzam. O ile tiramisu było jeszcze zjadliwe, to kremówkopodobne coś było bardzo słodkie i w dodatku kokosowe. Ciasto o mocno chemicznym posmaku, podobnie jak i krem. Nigdy więcej.
Samoloty z Warszawy lądują w Tbilisi o 4 i startują w drogę powrotną godzinę później. Dlatego ostatni wieczór przed naszym lotem poświęciliśmy na zakupy (wino, sery, czurczhele, czacza), i darowaliśmy sobie nocne ekscesy. Wyszło nam to na dobre, bo samolot miał spore opóźnienie wynikające z tego, że gruzińska obsługa lotniska zapakowała nasze bagaże do samolotu lecącego do Turcji. Odkręcanie tego zajęło jakieś półtorej godziny. Gruzińska organizacja. Śniadanie na lotnisku tez pozostawiało sporo do życzenia. Ceny oczywiście z kosmosu (13 GEL za bułkę z wędliną), a czas oczekiwania bardzo długi. Nie miałam ochoty na kanapkę z wędliną, zamówiłam wiec wersję z samym serem (była w karcie). Po chwili dowiedziałam się, że nie mogę dostać kanapki tylko z serem i muszę zamówić wersję zawierającą również wędlinę. Poddałam się, bo pani nie wyglądała na skorą do dyskusji na ten temat. W tym samym czasie, przyjaciel od kurczaków prosił po raz piąty o podanie mu cytryny do herbaty. Kiedy wreszcie dostaliśmy nasze kanapki (cytryna pojawiła się chwilę później), okazało się, że są one zapieczone. Wraz z sałatą. Szkoda, że nikt mnie nie zapytał czy chcę kanapkę nie tylko z wędliną, ale i ze zdechłą sałatą. Z pozytywów: lemoniada, którą piliśmy na lotnisku była wyjątkowo mało, jak na Gruzję, słodka, a kawa całkiem niezła. Do tego pięknie ozdobiona słoneczkiem i serduszkiem. 😉
Zapomniałabym wspomnieć o barze Warszawa, w którym za jedyne 2 GEL napijecie sie wina, piwa, wódki albo czaczy, a za 5 GEL zjecie tatara, śledzia czy galaretę. Cieszy się on powodzeniem nie tylko wśród rodaków i warto tam zajrzeć, ale ja zdecydowanie wolałam miejsca z lepszym wyborem wina. Na dole jest, co prawda, winiarnia, ale podczas każdej naszej wizyty świeciła ona pustkami.
No i koniecznie przejedźcie się metrem. Nie jest może tak imponujące jak w Kijowie, ale zdecydowanie warto!
W następnym odcinku wspomnień z Gruzji przeczytacie co spotkało nas na stepie, gdzie zrobić zakupy w Google Markecie i o dziwnej organizacji obsługi klienta w pewnym lokalu w dawnej stolicy Gruzji.