W górach i na stepie czyli Widelec w Gruzji – relacji z podróży część trzecia
Choć niewątpliwie stolica Gruzji, Tbilisi, ma w sobie wiele uroku, a i czas spędzony na kwaterze u naszych ormiańskich gospodarzy wspominamy bardzo miło, to niewątpliwie najlepszym fragmentem wycieczki do Gruzji były wyjazdy w teren. Czy to w góry, czy to na step, nie można było narzekać na nudę i brak wrażeń. Nie zawsze wszystko przebiegało tak jak sobie zaplanowaliśmy, ale czyż nie w tym cały urok wyjazdów w nieznane?
Jako pierwszy cel podróży wybraliśmy Udabno i kompleks monastyrów Dawit Garedża. Po krótkim acz intensywnym spacerze po górzystych terenach granicznych Gruzji i Azerbejdżanu, podziwianiu przepięknych krajobrazów zarówno po stronie gruzińskiej, jak i azerskiej oraz tradycyjnym selfie ze strażą graniczną (której jest to chyba jedyne zajęcie poza paleniem papierosów) postanawiamy napić się kawy. Za espresso i mrożone latte serwowanego pośrodku pustyni z ekspresu umieszczonego w bagażniku volkswagena Beetle płacimy 7 GEL i jest to najlepsza kawa jaką udaje nam się wypić w Gruzji.
Potem udajemy się do Udabno, do prowadzonego przez Polaków, Kingę i Ksawerego, hostelu Oasis Club. Na razie tylko przekąszamy co nieco, a właściwie całkiem sporo. Na stole ląduje kubdari (14 GEL) czyli placek drożdżowy z mięsem, sałatka z pomidorów, ogórków i cebuli z przepysznym gruzińskim serem sulguni (8 GEL) i mój ulubiony swański sos (10 GEL) czyli gulasz z wieprzowiny z ziemniakami. Choć Oasis Club prowadzą Polacy, to za kuchnię odpowiadają tu Gruzinki. Słońce przyjemnie nam przygrzewa, popijamy co kto woli, piwo albo wino. Po krótkiej sjeście wybieramy się w wycieczkę po stepie, w tereny gdzie spotkać można tylko pasterzy wypasających owce i dziko ujadające, strzegące stad psy. Z racji psów właśnie, nikt nie ma ochoty na piesze przechadzki i całą wycieczkę odbywamy samochodem. W drodze powrotnej, udaje nam się odnaleźć piękne jezioro, nad którym spotykamy Niko, mistrza olimpijskiego w zapasach z lat sześćdziesiątych. Choć planujemy zatrzymać się tu tylko na chwilkę, „padamy ofiarą” gruzińskiej gościnności i na stole ląduje chleb, ser i oczywiście wino. Stratny jest tylko kierowca, bo przecież ktoś nas musi dowieźć do domu.
Kiedy wracamy do Udabno jest już ciemno. Resztę wieczoru spędzamy na pogaduszkach przy winie i serze z Kingą, Karoliną, która przetrwała w Oasis Club zimę (a pamiętajcie, że jesteśmy praktycznie na pustyni) i Florent, wolontariuszem z Francji, który w Udabno zajmuje się końmi i pomaga w pracach związanych z hostelem i restauracją. W wyniku rozmów o koniach, Widelec i przyjaciel od kurczaków postanawiają wybrać się rano na konną przejażdżkę po stepie. Potem leniwe śniadanie i z Udabno wyjeżdżamy jakieś 2 godziny później niż planowaliśmy. Wtedy jeszcze nie spodziewamy się, że niedługo tutaj wrócimy. Nasza wycieczka po stepie, rozpoczyna się szalonym zjazdem po pochyłym zboczu, a kończy niewiele dalej, w podeschłym korycie rzeki, w którym grzęźniemy na kilka godzin. Część z nas zostaje aby „pilnować” auta, część udaje się po pomoc do Udabno (jakieś 6 kilometrów w linii prostej), gdzie głównie dzięki staraniom Florent udaje się znaleźć traktor z kierowcą chętnym wyciągnąć nas z błota. Koszt wyprawy ratunkowej: 120 GEL. Kilka godzin spędzonych w otoczeniu widoków jak z tapety Windowsa: bezcenne. Jeszcze długo będę mieć w pamięci obraz tej doliny. Po szczęśliwym wyratowaniu z błota, wracamy do Udabno, gdzie przekąszamy co nieco przed powrotem do Tbilisi. Wycieczki do Signagi już nie uda nam się podczas tego wyjazdu zrealizować. W Oasis Club serwują tego dnia nowe danie, gulasz wołowy, wolno duszony w czerwonym winie, na który skusiła się większość towarzystwa. Ja postanawiam spróbować lobio (9 GEL) czyli potrawki z fasoli. Nie możemy też sobie odmówić chaczapuri z serem i estragonem. Jak wszystkie dania w Oasis Club, i te są pyszne i sycące. NIe żebyście w tej okolicy mieli jakiś wybór, ale polecam Wam wybrać się do Oasis Club, jeśli nie na nocleg to chociaż na obiad. Znajdziecie tam gościnnych i pomocnych ludzi, dobre jedzenie, piękne widoki i fantastyczny klimat.
W kolejny dzień odwiedzamy Gori, rodzinne miasto Stalina, skalne miasto Upliscyche i dawną stolicę Gruzji, Mcchetę, Jeśli czekacie na relację z winnicy, to muszę Was zmartwić, tego dość napięty plan wycieczki nie przewidywał. Ale nie wątpię, że nadrobimy to przy następnej wizycie w Gruzji. Nie obyło się jednak bez zakupu wina w przydrożnych domach w fantastycznej cenie 5 GEL za 5 litrów białego wina o piwnicznym aromacie. Obiad tego dnia zaplanowaliśmy w Mcchecie, ale nie w części turystycznej, w której znajduje się cerkiew, tylko po drugiej stronie rzeki, w restauracji Salobie. Pełno w niej Gruzinów z całymi rodzinami, dlatego nie mam wątpliwości, że chcemy zjeść właśnie w tym miejscu. Najpierw musimy jednak przebrnąć przez system zamawiania potraw, który nie do końca jest dla nas zrozumiały. Najpierw musicie zdecydować przy którym stoliku chcecie siedzieć i zapamiętać jego numer. To niby proste sprawa, tyle że na stoliku znajdują się dwa różne numery, a stolik o tym samym numerze może znajdować się w ogródku po lewej i po prawej, a także w którejś sali. Na szczęście obsługa przy stanowisku gdzie zamawia się dania bezmięsne i napoje rozumie co nieco po angielsku (albo zna pozycje w angielskim menu), więc machając rękami (aby podać lokalizację stolika) udaje nam się złożyć zamówienie, mając nadzieję, że to co zamówiliśmy do nas dotrze. Następni udajemy się do punktu zamawiania potraw mięsnych. A właściwie udaje się tam część z nas, bo druga grupa pilnuje stolik, do którego powinno zostać przyniesione zamówienie. Na mięsnym nie jest już tak łatwo, obsługa kompletnie nie rozumie angielskiego menu więc my musimy się wykazać znajomością gruzińskiej karty. Udaje się zamówić chinkali i lula kebaby, a także szaszłyk wieprzowy, bo ku rozpaczy naszego przyjaciela, z kurczaka szaszłyków nie mają. Z kuchni co chwilę „wychodzą” talerze pełne ogromnych chinkali, a kelnerki przekrzykują się (kiedy słucha się rozmawiających Gruzinów, to ma się wrażenie, że wciąż się ze sobą kłócą), sprawdzają kartki z zamówieniami i wychodzą na salę z zamówieniem. Wygląda to bardzo chaotycznie i mamy wątpliwości co do efektywności i skuteczności tego systemu. Ale nasze zamówienie, co prawda po kawałku, ale kompletne ląduje w końcu na naszym stoliku. Chinkali (ogromne za 0,7 GEL) i lula (7 GEL za dwie sztuki) są przepyszne. Wychodzimy objedzeni i zadowoleni.
Nasza ostatnia wycieczka odbywała się do Kazbegi (Stepancmindy), osady położonej u stóp lodowca, skąd rozpoczynają się wyprawy na Kazbek, szczyt położony w centralnej części Kaukazu. My wycieczki na Kazbek nie planowaliśmy, część z nas udała się do kościoła Gergeti, aby podziwiać stamtąd górskie widoki. Podjechaliśmy też Gruzińską Drogą Wojenną pod granicę z Rosją. W Kazbegi stołowaliśmy się w Shorena’s Bar, gdzie zjedliśmy pyszne pstrągi (12 GEL za 2 sztuki) w sosie z grantu z cytryną, które popijaliśmy świetnym Mukuzani oraz oczywiście czaczą. Śniadanie przyrządziliśmy już sami, w stylu polsko-gruzińskim, z produktów zakupionych w Google Market, a złożyły się na nie: jajecznica z boczkiem i cebulką, gruziński chleb i ser sulguni oraz oczywiście sałatka z pomidorów i ogórków. Wracając z gór do Tbilisi, odbiliśmy w okrutnie wyboistą drogę w stronę Szatili. Ze względu na niesprzyjające warunki pogodowe oraz moją niechęć do podróżowania wyboistą drogą po stromym zboczu, dojechaliśmy tylko do przełęczy Datwis Dżwari i zawróciliśmy w stronę Tbilisi. Po drodze, mieliśmy możliwość obejrzeć betonowe konstrukcje i tunele, pozostałości po rozpoczętej (i porzuconej) w latach siedemdziesiątych budowie kolei Tbilisi-Władykaukaz.
Ostatni dzień spędziliśmy w Tbilisi, o czym możecie przeczytać w poprzedniej części relacji. Do Gruzji z pewnością jeszcze wrócimy. Na razie planujemy wyprawę w zupełnie inne rejony świata. Więcej na ten temat przeczytacie już we wrześniu 2016.
Bartek
cze 20, 2018 @ 16:13:32
Obszerna relacja i bardzo dużo bardzo fajnych zdjęć. W tym psiaka 😉
Zapraszam do siebie. Tam również relacja z Gruzji.