Na przekór zimie czyli wakacje w Hiszpanii
Kiedy za oknem mróz i śnieg, a w dodatku dopadł mnie taki katar, że szkoda gdzieś iść jeść, bo smaku w ogóle nie czuję, przyszedł czas na drugą część relacji z wakacji. Tym razem będzie o słonecznej Hiszpanii.
Kiedy wylądowaliśmy 15 listopada w Alicante, przywitała nas piękna słoneczna pogoda, ale też wiało okrutnie. Nie czas jednak cieszyć się słońcem, bo przed nami jakieś 650 kilometrów. Tego dnia planowaliśmy dotrzeć na południowy kraniec kontynentalnej Europy, do Tarify. Wybraliśmy trasę przez Almerię i El Ejido, dlatego przez spory odcinek trasy towarzyszyły nam rozciągające się aż po horyzont szklarnie. To właśnie z tych okolic pochodzą ogórki, papryka i pomidory, którymi zajadamy się w zimie. Początkowo, z ciekawością rozglądałam się po okolicy i byłam pod wrażeniem ogromu terenów jakie zajmują tu uprawy warzyw, jednak po stu kilometrach w towarzystwie szklarni miałam ich już serdecznie dość i nie mogłam się doczekać kiedy w końcu opuścimy ten europejski warzywniak.
Jako, że byliśmy pod presją czasu, a w dodatku zdarzyło nam się podjąć kilka nie do końca przemyślanych decyzji, tego dnia musieliśmy zadowolić się kanapkami. Ale za to były to kanapki z pysznym chorizo. Po przyjeździe do Tarify, okazało się, że: a) nasz hotel znajduje się dość daleko od centrum; b) napisy „Bar” i „Restaurant”, które widziałam na zdjęciach hotelu, to lekka ściema, bo serwują tylko śniadania. Cóż było robić? Otworzyliśmy wino, wyciągnęliśmy zakupione po drodze bagietki, chorizo, ser i szynkę, i zjedliśmy kolację na tarasie naszego bungalowu, z nadzieją, że jutro będzie lepiej.
Rano przywitał nas widok pasących się krów i wiatraków. Wystarczyło jednak przejść na drugą stronę budynku by naszym oczom ukazały się wody cieśniny gibraltarskiej. Oczywiście czym prędzej udaliśmy się na plażę. Pomimo iż temperatura wody nie sprzyjała kąpieli, wypatrzyliśmy sporą grupę surferów. Po obowiązkowej serii fotek na tle północnych wybrzeży Afryki, od których dzieliło nas jakieś 20 kilometrów, udaliśmy się na zasłużone śniadanie. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że w Hiszpanii dogadam się po angielsku. Szybko jednak zweryfikowałam, ten pogląd i postanowiłam odświeżyć swój hiszpański. Bo podczas gdy wszyscy dookoła jedli grillowane bagietki z oliwą i rozgniecionym pomidorem w miseczce my, do chleba, dostaliśmy masło i dżem truskawkowy (4,70 euro za śniadanie dla dwóch osób z kawą).
Tego dnia zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie Gibraltaru. I żałujemy, że przeznaczyliśmy na to tylko jeden dzień, dlatego koniecznie musimy tam wrócić, bo nie wszystko udało nam się zobaczyć. Po wycieczce na skałę Gibraltarską i zabawach z makakami, mocno zgłodnieliśmy, ale że chcieliśmy jeszcze dotrzeć do pomnika generała Sikorskiego, który znajduje się na samym skraju Gibraltaru (Europa Point), nie do końca mieliśmy możliwość wyboru miejsca spożywania posiłku. Znów postanowiliśmy zjeść coś po drodze.
Tym razem wyszło mi to na dobre, bo początkowo Widelec planował zjeść fish and chips, a tak trafiliśmy do, położonego przy plaży Dolphins Bar. Mimo, iż lokal był wypełniony brytyjczykami, obsługa kompletnie nie radziła sobie z językiem angielskim. A nasza kelnerka, z jakiegoś powodu, uparcie chciała się upewnić, że Widelec jest przekonany, że chce zamówić zupę dnia. Nikt jednak nie był w stanie nam wytłumaczyć z czego jest ta zupa. Tak jak podejrzewałam, były to flaczki. Z kiełbaską, kawałkami kurczaka i wołowiny, ciecierzycą, mocno doprawione papryką. Sam płyn smakował trochę jak nasza fasolka po bretońsku, tyle, że bez posmaku fasoli. A potem przyszedł czas na danie główne złożone z owoców morza i ryb w pysznym, lekko szafranowym sosie.
Tego dnia nocowaliśmy w nadmorskiej miejscowości Benalmadena. Tu dało się odczuć, że jest już dawno po sezonie, bo część lokali było zamkniętych, a w tych otwartych, prawie nie widać było turystów. Przysiedliśmy na chwilę w La Taperia de Benalmadena, gdzie udało nam się zjeść ślimaki jakich nigdy jeszcze nie próbowaliśmy. Doprawione były papryką i estragonem, a w sosie pływały tez kawałki podsmażonej szynki.
Tym razem opis hotelu, a przynajmniej serwowanych tam śniadań, całkowicie odpowiadał rzeczywistości. Szynki, kiełbasy, sery, desery, soczyste owoce, a na zamówienie jajka na różne sposoby i naleśniki. Choć preferują tam gości trochę starszych od nas, śniadanie było warte zniesienia krzywych spojrzeń właściciela (wynikających tylko i wyłacznie z racji naszego młodego (!) wieku).
Obiad zjedliśmy już w Rondzie (wspaniałe widoki z mostu łączącego dwie strony wąwozu), w restauracji Casa Ortega. Miałam ochotę na dorsza, ale kelner (wyjątkowo mówiący doskonale po angielsku) przekonał mnie do morszczuka. Bo morszczuka, droga pani, mamy świeżego, a dorsza mrożonego. Wzięliśmy więc po morszczuku. Widelec „tradycyjnie”, z frytkami, a ja z pisto czyli, jak stało w menu, hiszpańskim ratatouille. Ech zjadłabym takiego morszczuka choćby zaraz!
W Rondzie, nie mogłam się tez powstrzymać od zakupów hiszpańskiej ceramiki. Moim łupem padły miseczki: kolorowe i tradycyjne w brązie. Jakimś cudem Widelcowi udało się mnie odwieść od zakupu patelni do paelli (bagaż podręczny by jej nie pomieścił).
W drodze z Rondy do Malagi podziwialiśmy winnice i pastwiska. Pełno tam było krów, kóz i owiec, a także czarnych świń, z których robi się pyszną hiszpańską jamón. Setenil de las Bodegas, miasteczko, którego najstarsza część znajduje się pod nawisem skalnym, podziwialiśmy tylko z punktu widokowego, bo spieszno było nam zwiedzić choć trochę Malagę.
W Maladze malagi nie wypiliśmy, bo jakoś kompletnie wyleciało nam to z głowy. Miasto zwiedzaliśmy już po zmroku. Alcazaba, plaża, port. Udało nam się też „zaliczyć” próbę orkiestry dętej w parku. Po zwiedzaniu, udaliśmy się do tapas baru, w których w centrum Malagi można przebierać. My wybraliśmy popularny bar Pepa y Pepe, gdzie Widelec zjadł swoje pierwsze w życiu croquetas con jamón, które bardzo mu posmakowały. Popróbowaliśmy też kalmarów, ośmiorniczek i oczywiście chorizo. W Maladze udało nam się w końcu zjeść też upragniony pan con tomate. I kupić papierosy spod lady u chino.
Pan con tomate, to zresztą moim zdaniem najlepsza opcja śniadaniowa w południowej Hiszpanii. No chyba, że macie ochotę na churros. Albo,jak Widelec, i na to, i na to. Pan con tomate (czasem w wersji wypasionej z serem) nigdy nas nie zawiódł, a gdy popróbowaliśmy się wyłamać i, w San Pedro del Pintar, zamówić śniadanie brytyjskie (Widelec) albo jajecznicę (ja), efekty były fatalne. Hiszpanie ewidentnie nie umieją robić jajecznicy.
Z churros zresztą też bywało różnie.Te zamówione po południu były podgrzewane w opiekaczu i trochę suche. Te na śniadanie były chrupiące i świeżutkie. Maczane w gorącej czekoladzie wprost rozpływały się w ustach.Tak udało mi się zarazić Widelca moją miłością do churros.
Poczynając od Granady, udało nam się w końcu wpasować w hiszpańskie godziny spożywania posiłków i mogliśmy korzystać z ofert menu del dia, na które składały się zazwyczaj dwa dania, deser (czasem wymienialny na kawę) i napój (woda, sok, piwo, wino). Celowaliśmy w oferty w okolicach 10 euro. Problem pojawił się w Alicante, momencie, kiedy chcieliśmy zjeść w jakimś lokalu obleganym przez lokalsów, ale kompletnie nie rozumieliśmy menu. Na szczęście zazwyczaj udawało się dogadać z kelnerem. Nasze najlepsze trafy to estofado pulpoczyli potrawka z ośmiornicą, ziemniakami i ciecierzycą w Casa Dimas w Alicante i paella mista (El Buen Comer, Alicante). Jak na mój gust, podczas tego wyjazdu zjedliśmy zdecydowanie za mało paelli. Brakło czasu 🙂
Co do deserów, to żaden specjalnie nie przypadł nam do gustu. Kiedy się dało wymieniałam je na kawę albo wybierałam owoce. Czy to krem, czy to ciasto, zazwyczaj kończyło się na budyniowatym albo ryżowym kleiku.
Zdecydowanie najlepszym miejscem aby zakosztować hiszpańskich tapas jest Granada. To jedno z niewielu miejsc w Hiszpanii, gdzie wciąż podaje się małe przekąski w cenie piwa czy wina. I nigdy nie wiecie czym zostaniecie obdarowani. Ziemniaczki z pikantnym sosem, talerz szynki, faszerowane papryki i ser manchego, daktyle w szynce z sosem na bazie musztardy Dijon i wreszcie kiełbaski w paprykowym sosie. Ach jakie to wszystko było pyszne. Aż żal nam było opuszczać Granadę.
Co ciekawe, w jednym z barów tapas w Granadzie, znaleźliśmy przyklejone do lodówki obrazki przedstawiające kobiety z napisem Vacaciones en Polonia. Po krótkiej rozmowie z barmanem, Widelec dowiedział się, że pochodzą one z czasopisma o tym samym tytule i tak spodobały się właścicielowi, że postanowił przykleić je na lodówce.
W Alicante, w niektórych miejscach również dostawaliśmy tapas w cenie napojów, ale były one już jednak znacznie mniej wyszukane: oliwki albo nachos z guacamole. Choć w barze przy plaży zdarzyły się też croquetas.
W Alicante odwiedziłam też targ, który uwiódł mnie obfitością morskich stworzeń jakie można było tam zakupić. Ach czemu Polska nie leży nad morzem Śródziemnym?
Nie muszę chyba dodawać, że po tej obfitości wrażeń kulinarnych, żal nam było opuszczać Hiszpanię, zwłaszcza, że gdy wyjeżdżaliśmy z Alicante było tam jakieś 15 stopni. Wieczory były chłodniejsze, ale w większości lokali wciąż można było siedzieć w ogródkach, w których ustawione były grzejniki. Może by tak znów wrócić do Hiszpanii na wiosnę? Mam na to ogromną ochotę, tym bardziej, że jak zwykle, pozostało jeszcze wiele do zjedzenia!