Berlińskie oblicze ulicznego jedzenia czyli Street Food Thursday
Street Food Thursday, który odbywa się co czwartek w Markthalle Neun w dzielnicy Kreuzberg, był jednym z celów naszej wycieczki do Berlina. Dlatego mimo zmęczenia (nasz lot był o 6.30 rano, a po drodze do wynajmowanego mieszkania zwiedzaliśmy jeszcze Bundestag) i skrajnie nieprzychylnych warunków pogodowych (orkan Ksawery rzucał nam marznącym śniegiem prosto w twarz), tuż po 17 stawiliśmy się u progu Markthalle Neun. Co prawda impreza trwa od 17 do 22, ale po tym jak przeczytałam, że z tygodnia na tydzień robi się coraz tłoczniej nie mogłam pozwolić aby ktoś pozbawił mnie upragnionych smakołyków.
Założeniem Street Food Thursday jest pokazanie, że Berlin ma coś więcej do zaoferowania niż Currywurst czy Döner. Co do tego nie mieliśmy wątpliwości. Wystarczyło przejść się ulicą przy której mieszkaliśmy, Simon-Dach Straße (lokalizacja wybrana nie przypadkowo, chciałam tam pojechać odkąd przeczytałam o niej w magazynie Kuchnia), której okolice stanowią kulinarne centrum Friedrichshain. Ale miało być o Street Food Thursday. Ja byłam oczarowana, już od wejścia, ilością, wyposażeniem i wystrojem poszczególnych stanowisk. A także ilością miejsc siedzących poukrywanych pomiędzy stoiskami. Tłumów, pożerających „moje” jedzenie, na szczęście jeszcze nie było.
Po krótkim rozpoznaniu przystąpilismy do jedzenia. Naszym pierwszym łupem padły, a jakże, Berlin Beef Balls w czterech smakach: berlińskim (100% wołowiny z cebulą i musztardą), bolońskim (oregano, bazylia, czosnek, tymianek, rozmaryn), Bangalore (curry, kolendra, kumin) i Bangkok (z trawą cytrynową, kolendrą tajską bazylią, chili i imbirem) w zestawie z sałatką ziemniaczaną (7 EUR). Najbardziej smakowały tajskie kuleczki. Były najbardziej aromatyczne i uwodzące smakiem. Sałatka ziemniaczana Widelcowi nie przypadła specjalnie do gustu, ale jak miał się zachwycać ziemniakami, kiedy przed nim stało mięso;-)
Nasi współtowarzysze postanowili spróbować afrykańskich przysmaków ze stoiska, którego nazwy nie pomnę. Nie pamiętam tez z jakiego dokładnie kraju wywodziły się te „przysmaki”. Spróbowałam trochę ryżu, kawałek „kulki” i jak dla mnie było to kompletnie bez smaku. Afrykanski street food, choć w pięknych kolorach, w smaku nie podszedł nikomu z naszej czwórki.Postanowiłam skusić się na coś bardziej znajomego. Wybór padł na arepas, których miałam okazje spróbować kilka lat temu w Madrycie w wykonaniu rodowitego Wenezuelczyka. Arepa to taka bułeczka z mąki kukurydzianej, którą można nafaszerować czym tylko dusza zapragnie. W Berlinie skusiłam się na arepa z mielonym mięsem w sosie chipotle i rukolą (5 EUR). Mi smakowało, ale Widelec nie wydawał się być przekonany do kukurydzianej bułeczki.
W tym czasie nasi przyjaciele zaopatrzyli się w empanady i ASAP burgera. Empanady wyglądały pięknie, jednak miny osób spożywających je skutecznie zniechęciły mnie do spróbowania. ASAP burgera z kurczakiem (duszonym? gotowanym?) szarpaliśmy widelcami każdy ze swojej strony i nie za bardzo wiedzieliśmy co o nim myśleć. W końcu właściciel ASAP burger wziął sprawę (kanapkę) w swoje ręce i poinformował nas, że dopiero kiedy smakuje się wszystkich składników naraz, burger nabiera smaku. Ma to sens…
Kolejne dwa dania to, niestety, dwie totalne wpadki Widelca. Pierwsza to fish 'n’ chips (5 EUR), w których ryba była owszem delikatna i pyszna, ale „chips” okazały się być podsmażanym chlebem. Czuliśmy się oszukani. Ale prawdziwie oszukany poczuł się Widelec chwilę później kiedy przyniósł do stolika solidną porcję golonki z chlebem (5 EUR). Ku jego rozpaczy, świnka była niesamowicie delikatna, bo ugotowana i kompletnie pozbawiona tłuszczyku, który Widelec uwielbia. Trzeba było widzieć jego minę. Ja rozumiem, że teraz je się zdrowo lekko i w ogóle, ale żeby pozbawiać świnkę należnego jej tłuszczyku?
Po wpadce z golonką coraz mniej mieliśmy ochotę eksperymentować. Tym bardziej, że brzuszki mieliśmy już trochę pełne i każdy chciał zostawić sobie miejsce na coś wyjątkowego. Ja skusiłam się na mini deser czekoladowo-orzechowy za 1 euro i muszę Wam powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę. Krem był absolutnie fenomenalny. Potem udało mi się jeszcze jakoś wcisnąć jabłkowe crumble (3,50 EUR) i powiedziałam dość. Widelec długo nie mógł znaleźć swojego deseru. Wreszcie zdecydował się na eklera z mieszczącej się w budynku hali cukierni. To była jego trzecia wtopa tego wieczoru.
Oczywiście, podczas Street Food Thursday można było spróbować wielu innych rzeczy, w tym sporej oferty kuchni orientalnej, ale niestety, ludzki żołądek (i portfel) ma swoje ograniczenia. Naszą uwagę zwróciły, między innymi, Oma Marnie’s Pies, pastrami od Mogg&Melzer oraz chleba i pizza od Sironi. Były też hiszpańskie tapas, sery, mnóstwo domowych ciast, a nawet polskie stoisko z pierogami i barszczem, które jednak zauważyliśmy dopiero wychodząc. Żeby spróbować tych wszystkich smaków rzeba by tam wracać przez kilka kolejnych czwartków. A żeby nie było za łatwo, to wystawcy i ich oferta zmieniają się z tygodnia na tydzień i nigdy nie wiesz co cię czeka przy następnej wizycie.
Po wizycie na Street Food Thursday miałam tylko dwa marzenia. Pierwsze, żeby jeszcze tam wrócić, bo choć nie wszystko nam smakowało i cześć nas wyszła z Markthalle Neun trochę rozczarowana, to chęć odkrywania nowych smaków bierze u mnie górę. Drugie, żeby krakowskie imprezy kulinarne miały choć w połowie tak zróżnicowaną i dopracowaną ofertę jak Street Food Thursday. Czego Wam i sobie życzę.
dm
sty 04, 2014 @ 21:27:19
Bardzo zachecajace…. nie rozumiem tylko jednego, dlaczego nazywa sie to Street Food Thursday, to w Berlinie nie mowi sie juz po niemiecku? Ja wiem, ze turysci itp, ale po co ten angielski?
Pozdrawiam i czekam na wiecej recenzji