Z panią Łyżką w rajskiej dolinie czyli Valparaíso (zamknięte)
Jak się pewnie już domyślacie bohaterem, a raczej bohaterką, dzisiejszego wpisu nie będzie Widelec, ale znana wam już Pani Łyżka, która podczas sporadycznych nieobecności Widelca wspiera mnie w odkrywaniu krakowskich przysmaków. Tym razem o wyborze celu naszej kulinarnej wyprawy zadecydowało pojawienie się w systemie groupon oferty na kolację dla 2 osób w restauracji Valparaíso. Miejsce to już kiedyś z Widelcem odwiedziliśmy i byliśmy z tej wizyty zadowoleni, dlatego długo nie zastanawiałam się nad zakupem groupona. Tym bardziej, że Pani Łyżka bez wahania wyraziła chęć odwiedzenia tego miejsca.
Oferta na grouponie obejmowała trzy opcje: tortilla + paella, zupa + tortilla + paella oraz zupa + tortilla + paella + deser. Nie będziecie chyba zdziwieni, kiedy powiem, że zdecydowałyśmy się na opcję trzecią, w cenie 69 PLN. Zapowiadała się iście rajska uczta! Kiedy dotarłyśmy do Valparaíso około godziny 18 lokal był zupełnie pusty, co nam zupełnie nie przeszkadzało, bo oznaczało, że kucharz całą swoją uwagę będzie mógł poświęcić przygotowaniu naszej kolacji. Jako, że menu było w większości określone w ofercie groupona przeglądanie menu nie zajęło nam zbyt dużo czasu i wkrótce mogłyśmy przystąpić do konsumpcji. Choć trzeba zaznaczyć, że Valparaíso ma w swej karcie dużo różnych smakołyków. Jako, że nasza kolacja miała kręcić się wokół owoców morza, zamówiłyśmy też butelkę białego wina Verdejo (55 PLN). O wystroju dużo pisać nie będę, bo za bardzo nie ma o czym. Niewiele się zmieniło od czasu, gdy mieściła się tutaj włoska restauracja Sicilia (teraz na ulicy Podwale pod nazwą Cala La Pasta). Tyle tylko, że akcenty włoskie na ścianach zostały zastąpione przez hiszpańskie. Przejdźmy więc do konsumpcji. Pani Łyżka kolację rozpoczęła rosołem chilijskim. Kiedy byliśmy tu z Widelcem trochę narzekał, że rosół jest za „cienki”. Pani Łyżka miała na ten temat zupełnie inne zdanie i doceniała delikatność rosołu, w którym pływały ziemniaki, fasolka szparagowa i mały kawałek kurczaka. W tym czasie ja delektowałam się kremem z owoców morza. Nazwanie tej zupy kremem było lekkim nadużyciem, ale poza tym była przepyszna. Lekko słodkawa, z pływającymi mulami i krążkami kalmarów. Z całym szacunkiem dla chilijskiego rosołu, „krem” z owoców morza był tutaj zdecydowanym zwycięzcą! Dodam jeszcze że zupy w Valparaíso podawane są w uroczych białych dzbanuszkach i można dolewać sobie zupy stopniowo na talerz dzięki czemu nie stygnie tak szybko. Dolewałyśmy sobie obficie i każda z nas spałaszowała ze smakiem po 2 talerze zupy. A to był dopiero początek… Niedługo po zupie pojawiła się przed nami porcja hiszpańskiej tortilli z sałatką. Wprawiło nas to w lekką konsternację, gdyż wtedy jeszcze myślałyśmy (umiejętność czytania ze zrozumieniem zanika w narodzie…), że danie główne to tortilla ALBO paella, a my zamówiłyśmy paellę. Ale skoro tortilla znalazła się już na stole przystąpiłyśmy do jedzenia. Tortilla była… Tak. Równie smaczna jak zupy. Podziwiałyśmy kunszt kucharza, bo nasze próby przygotowanie tak wysokiej tortilli z pewnością skończyłyby się rozpadającym się plackiem. Jedynym elementem tego dania, co do którego miałyśmy kompletnie odmienne zdania był sos do sałatki. Majonezowy! Co w moim przypadku prawie automatycznie równa się całkowitej akceptacji i uwielbieniu (chyba, że ktoś nie umie robić majonezu, ale w tym przypadku tak nie było). Pani Łyżka była natomiast zupełnie odmiennego zdania. Możecie sobie wyobrazić, że nie przepada ona za majonezem? Na szczęście o majonezie długo nie dyskutowałyśmy, bo gdy tylko opróżniłyśmy talerze kelner rozpoczął przygotowania do podania paelli co całkowicie przykuło naszą uwagę. I wreszcie nadeszła. Pięknie pachnąca, na ogromnej, bynajmniej nie teflonowej, patelni przywołującej raczej wspomnienie kuchni u babci. Choć wydawało mi się, że jestem już właściwie najedzona, gdy tylko kelner podniósł pokrywkę i aromatyczny zapach uniósł się w powietrzu, wiedziałam, że nie damy zmarnować się ani „okruszynie” paelli. Wkrótce na naszych talerzach wylądowała spora porcja ryżu z ogromnymi krewetkami, mulami, krążkami kalmarów i papryką. To było, proszę Państwa, mistrzostwo świata. Niebo w gębie. Nie wiem jak to lepiej wyrazić. Nad dokładką rozpaczałyśmy, że Bałtyk nie jest bliżej, a przede wszystkim, że nie żyją w nim rożnego rodzaju omułki, krewetki czy kalmary. Wszystko co piękne kiedyś dobiega końca i wkrótce po paelli nie było śladu. Mimo że oczy by jadły, w myślach modliłam się by desery w Valparaíso nie okazały się być gigantycznych rozmiarów. Na szczęście nie były. Groupon w ramach deseru obejmował krem kataloński i deser z Walencji. Zamówiłyśmy oba aby mieć możliwość spróbować każdego z nich. Krem kataloński to taki crème brûlée, tyle że z Katalonii 😉 Katalończycy uważają nawet, że ich deser został wymyślony pierwszy i stanowił pierwowzór dla francuskiego odpowiednika. Nie wiem, który był pierwszy, ale krem w wykonaniu Valparaíso był przepyszny. Pani Łyżka stwierdziła że rzadko widzi się mnie tak zadowoloną jedzącą deser. Deser z Walencji to z kolei sok pomarańczowy z waniliowymi lodami i bitą śmietaną podany w kieliszku do wina. Nie za słodki, nie za duży. Smakował nam równie dobrze jak krem. To było doskonałe zwieńczenie naszej kolacji!Z Valparaíso wyszłyśmy pysznie najedzone i w doskonałych humorach. Doskonała, obfita kolacja z grouponem i butelką wina wyniosła jedyne 129 PLN. Gotowe byłybyśmy zapłacić dużo więcej.
Valparaíso, ul. Dietla 33 (wejście od Augustiańskiej), Kraków.
Nowa Hiszpania czyli El Toro | Z widelcem po Krakowie
maj 28, 2013 @ 08:36:20
[…] współtowarzyszy. Moim faworytem w zakresie kuchni hiszpańskiej Krakowie pozostaje ciągle Valparaíso. Ale muszę też przyznać, że debiut El Toro wypadł zdecydowanie lepiej niż, niewiele dłużej […]